Mianem Trójmorza określa się grupę krajów leżących między trzema morzami: Bałtyckim, Adriatyckim i Czarnym oraz między dwoma potęgami: Niemcami i Rosją. To pas państw ciągnących się od Estonii na północy do Chorwacji na południu. Czy istnieje wspólna tożsamość tego regionu – coś, co go odróżnia od Europy Zachodniej?
Istnieje wiele takich wyróżników, które są wspólne dla nas wszystkich. Musimy jednak wystawić poza nawias Austrię, której historia przebiegała inaczej, ponieważ przez kilka wieków, aż do I wojny światowej, była ona imperium. Poza nią jednak wszystkie inne kraje naszego regionu miały podobne doświadczenia. Przede wszystkim w ciągu ostatnich pięciuset lat każde z naszych państw co najmniej dwa razy traciło niepodległość.
W 1815 roku na Kongresie Wiedeńskim wielkim tego świata udało się uporządkować Europę po okresie niestabilności wywołanej rewolucją francuską i wojnami napoleońskimi. Dla koncertu mocarstw był to koniec kłopotów, taka XIX-wieczna wersja „końca historii” Francisa Fukuyamy. Ale dla narodów naszego regionu to nie był wcale koniec kłopotów, ale dopiero początek nowych. Jeśli spojrzymy na mapę z tamtych czasów, to zauważymy, że pomiędzy wielkimi potęgami: Prusami, Austrią, Rosją i Turcją – czyli tam, gdzie dzisiaj rozciąga się region Trójmorza – istniało tylko jedno suwerenne państwo. To była… Czarnogóra.
Rezultatem długotrwałej utraty niepodległości było doświadczenie braku podmiotowości. Ościenne mocarstwa, gdy ze sobą walczyły, to na naszych ziemiach. Kiedy zawierały pokój, to naszym kosztem. Dla nich zawsze byliśmy peryferiami, prowincją, buforem. W związku z tym przez długi czas nie mieliśmy własnych instytucji oraz doświadczenia życia publicznego, które zakładałoby podmiotowość. Nie było tu stabilizacji instytucjonalnej charakterystycznej dla ówczesnego Zachodu. W XIX wieku nikt nie myślał tu w kategoriach wyborów, kadencyjności, parlamentaryzmu, reprezentacyjności etc. Tu się myślało od jednego powstania zbrojnego do drugiego. Politykę uprawiało się w lasach, na ulicach, w konspiracji. Dlatego polityka przeżywana była w sposób bardzo osobisty i emocjonalny.
Dla zachodnich elit politycznych po Kongresie Wiedeńskim wartością był spokój społeczny i stabilizacja. To było jednak nie do przyjęcia dla narodów pozbawionych niepodległości. One dążyły do zmiany status quo. O co modlił się Mickiewicz? O wielką wojnę narodów. Dlatego ta część świata była kwintesencją braku stabilności politycznej. Dlatego właśnie stąd wyszła I wojna światowa, potem II wojna światowa, a w końcu zimna wojna.
Ale przecież brak niepodległości, państwowości, podmiotowości i wszystkiego, co się z tym wiąże, nie był naszym jedynym doświadczeniem historycznym. Mieliśmy też inne tradycje polityczne, które również odcisnęły na nas swoje piętno.
Chciałbym się w tym miejscu odwołać do myśli jednego z najwybitniejszych nowożytnych filozofów politycznych, francuskiego myśliciela Alexisa de Tocqueville’a, który w I połowie XIX wieku zauważył, że mimo wspólnego europejskiego fundamentu istnieją na naszym kontynencie dwie tradycje polityczne: absolutystyczna i republikańska. Tradycję absolutystyczną reprezentowali Niemcy, Francuzi czy Austriacy, natomiast republikańską – Anglicy, Węgrzy i Polacy.Przy czym – jak zaznaczał de Tocqueville – tylko Polacy i Węgrzy nigdy nie ulegli pokusie absolutyzmu, ponieważ Anglia w czasach Tudorów miała za sobą takie nikczemne doświadczenie.
W 2015 roku obchodziliśmy jubileusz 800-lecia Wielkiej Karty Swobód (Magna Charta Libertatum), z której Anglicy do dziś są niesłychanie dumni. Ale pamiętajmy, że siedem lat po Anglikach – w 1222 roku na Węgrzech przyjęty został bardzo podobny dokument: Złota Bulla króla Andrzeja II. Z czasów średniowiecznych pochodzą też polskie przywileje stanowe. Ich wspólną cechą jest ograniczenie władzy monarchy przez prawo oraz gwarancja praw podstawowych dla poddanych. Prawu podlegał więc zarówno poddany, jak i władca, zaś ono samo instytucjonalizowało ich współpracę.
Tak więc nasze środkowoeuropejskie doświadczenie wolności pod rządami prawa było równoległe do doświadczenia anglosaskiego. Wiązało się z tym doświadczenie budowania własnych instytucji, kanonów życia publicznego, idei przedstawicielstwa, podziału władz, ograniczonego charakteru władzy państwowej etc. To było nasze własne, naturalne, organiczne. Wiązała się z tym swoboda sumienia i wyznania, nietykalność majątkowa, udział w życiu publicznym czy prawo oporu. W Rzeczpospolitej Obojga Narodów, czyli wspólnym państwie Polaków i Litwinów, panowała też niespotykana nigdzie w Europie tolerancja wyznaniowa i wolność religijna.
Nie udało nam się kontynuować tego doświadczenia średniowiecznej monarchii stanowej, ponieważ nasze kraje zostały zniewolone przez potęgi, które takiej wolności nie znały. Dla Węgrów stało się to po bitwie pod Mohaczem w 1526 roku, dla Czechów po bitwie pod Białą Górą w 1620 roku, a dla Polaków i Litwinów po rozbiorach Rzeczypospolitej w 1795 roku.
Z tym wiąże się drugi podział naszego kontynentu, na który zwracał uwagę de Tocqueville, pisząc, że Europa jest też podzielona także według innego kryterium: na metropolie i peryferie. Nasz region dostał się między takie siły polityczne, że został sprowadzony do roli prowincji albo europejskich absolutyzmów, albo muzułmańskiej despocji, jak w przypadku Węgrów podbitych przez Turcję.
Od tamtego czasu nasze narody zaczęły żyć rozpięte „pomiędzy” – pomiędzy przeszłością, za którą się tęskniło, teraźniejszością, której się nie akceptowało, oraz przyszłością, o którą się walczyło. Było to funkcjonowanie pomiędzy pamięcią i mitem o własnej zinstytucjonalizowanej przeszłości a doświadczeniem pozbawienia całego dorobku politycznego. To różniło nas niesłychanie od Europy Zachodniej, która rozwijała się innym torem.
W tym kontekście mówi Pan o wspólnej dla krajów naszego regionu tożsamości konstytucyjnej. Co to znaczy?
Gdy mówimy o konstytucjach, to zazwyczaj mamy na myśli nowożytne konstytucje. Takim aktem była np. nasza Konstytucja 3 Maja z 1791 roku – pierwsza w Europie i druga na świecie po Stanach Zjednoczonych. Chodzi mi jednak o wcześniejsze fundamenty ustrojowe, które znajdowały swój wyraz z wielu aktach prawnych sięgających jeszcze czasów średniowiecznych. To z nich narodziło się doświadczenie wolności pod rządami prawa.
To doświadczenie, co niezwykle znamienne, znalazło swoje odzwierciedlenie we współczesnych konstytucjach Polski, Litwy, Węgier i Czech. Kiedy przyjrzymy się ich preambułom, w których zawarta jest aksjologia wspólnoty politycznej, to zobaczymy, że wszystkie zawierają dwa tesame elementy. Pierwszym jest wskazanie na najlepsze własne tradycje ustrojowe średniowiecza, drugim – wdzięczność i uznanie dla wszystkich, którzy walczyli o wolność i niepodległość tych państw. To istotna część naszej tożsamości konstytucyjnej, która odróżnia nas od krajów Europy Zachodniej. W żadnej z obowiązujących tam konstytucji nie ma odwołania ani do średniowiecznych zasad ustrojowych, ani do bohaterów walczących o odzyskanie niepodległości. To nie jest ich doświadczenie, tylko nasze.
A czym różnimy się od Europy Wschodniej?
Nie zgadzam się z Milanem Kunderą, że tym, co odróżnia Zachód od Wschodu, jest religia i tradycja prawosławna. Przecież Rumunia jest religijnie prawosławna, ale kulturowo głęboko zakotwiczona na Zachodzie. Tym, co decyduje o swoistości Europy Wschodniej, a zwłaszcza Rosji, jest mieszanka tradycji prawosławnej, bizantyjskiej z dziedzictwem tataro-mongolskim. To ono w największym stopniu wpłynęło na kształtowanie tamtejszych instytucji życia publicznego, praktyk społecznych, stosunku do władzy, prawa czy własności.
Poza tym inne były kryteria sukcesu w życiu publicznym, a zwłaszcza politycznym. W Polsce łączyły się one z wizją dobra wspólnego jako kryterium republikańskości ustroju. W Rosji natomiast – od Iwana Kality do Józefa Stalina – kryterium sukcesu politycznego było powiększenie w każdym pokoleniu obszaru państwa. W imię tego należałoby bezwzględnie podporządkować się władzy i unikać dyskursu publicznego.
Gdy już tak określiliśmy tożsamość Europy Środkowej, wynikającą z naszej historii, to przejdźmy może do czasów współczesnych. Jak na tym tle wygląda projekt Trójmorza?
Mieliśmy już w przeszłości projekty zjednoczenia naszego regionu, które nie były nam narzucane z zewnątrz, ale wychodziły z jego wnętrza, takie jak np. Państwo Wielkomorawskie czy królestwa pod berłem dynastii Jagiellonów, ale nie trwały one długo. Częstszym doświadczeniem było dzielenie się naszymi ziemiami przez sąsiednie mocarstwa. To była istotna część naszego wspólnego bytowania przez setki lat.
W tej chwili mamy do czynienia z procesem uzmysławiania sobie naszej wspólnej tożsamości, wynikającej z podobnych doświadczeń historycznych. Z tym wiąże się uświadomienie sobie wspólnych interesów cywilizacyjnych i gospodarczych, a przede wszystkim konieczność zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Jeśli ktoś ma taką historię jak my, to wie, że kwestia bezpieczeństwa jest kluczowa. Dlatego kraje Europy Środkowej nie miały dylematów, czy powinny wstępować do NATO, czy też nie.
Jeśli zrozumiemy, że mamy tyle zbieżnych interesów, to logiczną konsekwencją jest wniosek, że część rzeczy możemy zrobić wspólnie. Trójmorze jest więc koalicją chętnych. Oczywiście nie w każdej sferze ta chęć jest u wszystkich taka sama. Ale wszystkim nam zależy przecież na rozbudowie infrastruktury transportowej, energetycznej czy cyfrowej. Wszystkim nam zależy na zlikwidowaniu opóźnienia cywilizacyjnego i gospodarczego wobec Europy Zachodniej. Trójmorze to szansa na rozwój dla naszego regionalnego biznesu oraz na uniknięcie pułapki średniego rozwoju. Zauważmy, że barierą rozwojową dla biznesu w naszych krajach jest zbyt mały rynek wewnętrzny. To nie sztuka być biznesmenem w USA, gdzie żyje 320 milionów ludzi. Prawdziwą sztuką jest zrobić wielki biznes na Słowacji, gdzie mieszka 5,5 miliona obywateli. Decyduje efekt skali. Poza tym firmy z Europy Środkowej nie są w stanie przebić się na zachodzie, ponieważ tamtejsze koncerny są tam zakorzenione od dziesięcioleci. Żeby wejść na zachodni rynek, nasi przedsiębiorcy musieliby wydać tak duże pieniądze na promocję i reklamę, że przestaliby być konkurencyjni. W tej sytuacji szansą dla naszego rodzimego biznesu (polskiego, czeskiego, słowackiego, węgierskiego, chorwackiego, rumuńskiego etc.) jest właśnie Trójmorze, które liczy 85 milionów mieszkańców. Tymczasem nasza wymiana handlowa z Zachodem jest duża większa niż między nami samymi. Czas więc nawiązywać nowe połączenia.
Jakie cele stawia dziś Trójmorze przed sobą?
Zauważmy, że idea Trójmorza narodziła się zaledwie kilka lat temu, nie została jeszcze zinstytucjonalizowana, nie ma nawet własnego sekretariatu, a już stała się znaczącym faktem politycznym. Nie jestem nawet pewien, czy konieczne jest istnienie wspólnego sekretariatu. I tak kluczowa pozostaje współpraca sektorowa poszczególnych rządów przy realizacji konkretnych projektów. Im więcej jest takich wspólnych powiązań, tym więcej celów automatycznie się pojawia.
Wiele zależy jednak od pieniędzy. Europa Środkowa to przestrzeń, gdzie nie ma wystarczających środków finansowych, żeby ten region podźwignąć o własnych siłach. To kwestia historycznych zaszłości, przekleństwo peryferii zarządzanych długo przez obcych. Przez to jesteśmy zbyt biedni, nie dokonała się akumulacja kapitału, który można byłoby przeznaczyć na inwestycje. Dlatego potrzebujemy wkładu z zewnątrz, takiego jak np. miliard dolarów amerykańskiej pomocy na rozwój infrastrukturalny. Stąd też wziął się pomysł Funduszu Trójmorza, do którego zgłasza się coraz więcej chętnych.
Dlaczego jednak swojego wsparcia Trójmorzu udzielili Amerykanie?
Po prostu nasze interesy zbiegają się z ich interesami. Trójmorze to dla nich alternatywa dla chińskiego Pasa i Szlaku. Poza tym ważna jest dla nich wschodnia flanka NATO. Jeśli zaś uważają nasz region za istotny strategicznie, to muszą go doinwestować, nie tylko militarnie, lecz także infrastrukturalnie. Historia po II wojnie światowej pokazuje, że tam, gdzie zaczynają stacjonować amerykańscy żołnierze (np. w Japonii, Korei Południowej czy Europie Zachodniej), tam przychodzi prosperity. Dlaczego? Bo jest bezpieczeństwo, stabilność, a więc pojawiają się inwestycje, działa wolny rynek etc.
Czy jednak nie jest tak, że na Trójmorzu zależy w USA tylko republikanom, natomiast obóz demokratów ma inne priorytety w polityce zagranicznej?
Od początku lat dziewięćdziesiątych słyszę, że Amerykanie muszą się odwrócić od Europy i zająć regionem Pacyfiku. Ale świat jest tak wielobiegunowy, że korekta wektorów polityki nie sprowadza się do jednego prostego odwrócenia. Owszem, interes Ameryki jest redefiniowany, ale nadal jest on utożsamiany z obecnością na naszym kontynencie i w naszym regionie. Zupełnie inaczej było w latach dziewięćdziesiątych, gdy w Rosji rządził Jelcyn, a Chiny zajęte były sobą. Dziś jest diametralnie inna sytuacja: Rosja pod rządami Putina wróciła do polityki neoimperialnej, a Chiny uznały, że muszą rozszerzać swe wpływy na świat, co Amerykanie odebrali jako zagrożenie dla siebie.
Świadectwem tego, że Trójmorze jest ważne nie tylko dla republikanów, lecz także dla demokratów, jest rezolucja przyjęta 18 listopada przez Izbę Reprezentantów Kongresu USA. Za dokumentem głosowali jednomyślnie przedstawiciele obu partii. Chociaż w tym samym czasie zaciekle spierali się o prezydenturę, to jednak w sprawie Trójmorza znaleźli wspólny język, zawierając porozumienie ponad podziałami. Razem zdefiniowali fundamentalny interes Stanów Zjednoczonych, niezależnie do tego, kto będzie zasiadał w Białym Domu, czy miał większość w Kongresie.
Pojawiają się jednak głosy, że Trójmorze to zagrożenie dla spoistości Unii Europejskiej.
Jest wręcz przeciwnie. To nie alternatywa, ale wielkie dobrodziejstwo dla Unii Europejskiej. Projekt Trójmorza ma przecież na celu zasypanie podziałów w Europie w wymiarze cywilizacyjnym i gospodarczym. Chodzi o formułowanie, konceptualizowanie i realizowanie naszych interesów, ale nie w kontrze do Unii Europejskiej. Nasze społeczeństwa odczuwają potrzebę wyrównania swej stopy życiowej w porównaniu z Zachodem, nie godzą się ze swym zapóźnieniem, są bardziej spragnione sukcesu gospodarczego. Ponieważ są na dorobku, są silniej zmotywowane do pracy, bardziej mobilne, mniej roszczeniowe. Ten nasz głód sukcesu to wielka szansa dla Unii Europejskiej.
Dziękuję za rozmowę